Middle-east-european mafia |
Moje odkrywanie Jutlandii pod pretekstem studiów miało się
już ku końcowi – jeszcze tylko kilka egzaminów, spraw do zamknięcia i tyle z
tego będzie. Po drodze jednak znalazł się jeszcze jeden wolny łikęd – a jak
chciałem go wykorzystać, to chyba jasne. Tym razem jednak udało mi się zgadać
ze znajomym Mołdawianinem Andreiem, który słuchając moich opowieści o
włóczęgach po duńskich ostępach również zapragnął zasmakować wędrówki. Było
jasne, że jak nie teraz, to już nigdy się nie wybierzemy – dlatego ustaliliśmy
dzień i godzinę, wynalazłem jakieś miejsca godne odwiedzenia, po czym pewnego
sobotniego poranka załadowałem się do andreiowego samochodu i ruszyliśmy w śnieżną
dal.
Zima opanowała Krainę Wikingów. Temperatura spadła poniżej
zera, biały puch okrył pola i wzgórza, a pługopiaskarki opuściły swoje leża by
rozpocząć gody. Trzeba przyznać, że nawet małe lokalne dróżki były wzorowo
odśnieżone. Dzisiaj na pierwszy ogień miał pójść Møllehøj – najwyższy szczyt
Danii, odległy od Horsens o zaledwie 20 km [czemu mnie tam jeszcze nie było?].
Co jak co, ale tę górę po prostu należało zdobyć. Po kilkunastu minutach jazdy
dotarliśmy na miejsce. Parking, informacja, toalety – pełen wypas. Najpierw
wspięliśmy się na monument upamiętniający strażaków [czy jakoś tak] będący
jednocześnie wieżą widokową, z którego podziwiać można było szeroką panoramę
złożoną głównie z pól i malowniczo porozrzucanych gospodarstw – rzekłbym,
klasyczne widoki, jednak w bieli zyskujące nowego uroku. Ok, zdjęcia są, pora
zabrać się za szturm na szczyt. Wyposażyliśmy się w mapkę okolicy,
wyznaczyliśmy kierunek i ruszyliśmy… by po przejściu 50 metrów w dal i 6 wzwyż
znaleźć się na samym szczycie góry. Wzgórza. No, pagórka właściwie, od którego
był wyższy nawet dach farmy z nim sąsiadującej. 170 m n.p.m. Nie powiem, byłem
przygotowany na umiarkowaną niesamowitość tego miejsca, ale nadal czułem się
dziwnie. W każdym razie „dach Danii” został osiągnięty i chwała zdobywców
opromieniła nas swym blaskiem [z mocą, powiedzmy, może 5 lumenów]. Podbudowani
tym wyczynem przeszliśmy się jeszcze po okolicznych 17-dziesiętnikach znajdując
sheltery z miejscem ogniskowym, kilka pastwisk i tajną stację nasłuchową CIA.
Pierwszy punkt z dzisiejszego planu dnia zaliczony, można było ruszać dalej.
Zdjęcie idealnie oddające, jak powinna wyglądać wg mnie Skandynawia. Dzika i posępna. |
Tafla wody była pokryta cienką warstwą lodu – nie dało się po nim połazić, ale przynajmniej ładnie wyglądało. Ścieżka wiodła wzdłuż krawędzi zamarzniętej wody przez ciche bukowe lasy. Co jakiś czas trafialiśmy na pojedyncze domki i opustoszałe ośrodki wypoczynkowe. Ciekawym punktem po drodze była farma jeleni, przez którą można było sobie przejść w towarzystwie stada niewielkich, puchatych zwierzaków i ich ujmującego zapachu. Niedługo później znaleźliśmy miejsce ogniskowe i zorganizowaliśmy popas.
Nazbieraliśmy nieco drewna, nauczyłem Andreia z czego i jak rozpalić ognisko, po czym – kiedy wyjęliśmy już zapasy – popadłem w zachwyt i niedowierzanie. Otóż wśród dóbr wyjętych z plecaka mojego kompana znalazła się najprawdziwsza slenina. Czyli to samo, co ukraińskie sało! Gruby kawał słoniny obtoczony w solance, smak który śni mi się po nocach od czasów obozów, a natknąłem się na niego przez przypadek w odległej, cywilizowanej Danii. Damn! Po wtrząchnięciu opieczonych kiełbas rozgarnęliśmy ognisko i ruszyliśmy w drogę powrotną. Mijaliśmy jeziorka, górki, pastwiska i inne urokliwe zakątki opromieniane słońcem zmierzającym nieuchronnie ku horyzontowi. Było tam więcej wspinania niż podczas „zdobywania” Møllehøj, więc nawet się cieszyłem. Kiedy zmierzch zaczął otulać ziemię doturlaliśmy się do samochodu, który szczęśliwie nie został odholowany lub upiększony mandatem. Pozostało już tylko wrócić.
Nie przeleźliśmy jakiegoś wyczynowego dystansu, ale byłem ogólnie zadowolony. Nie wiem czy zasiałem w Andreiu ducha włóczęgi, ale chłopak również wyrażał satysfakcję z wypadu. Było fajnie, nie powiem – dobrze było być dowiezionym na miejsce, pogadać z kimś i zjeść nieco sała. Jednak czy to kwestia przyzwyczajenia, czy też rozkręconych w Skandynawii wrodzonych preferencji – brakowało mi nieco samotnej wędrówki. Przygód podczas łapania stopa, cichego gapienia się na posępne pejzaże, spania przy ogniu pod gwiazdami. Wilczych włóczęg.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz